„Obce niebo” to, jak dla mnie, przygnębiający obraz polskiej rodziny (on, ona i ich dziecko), którzy nie dość, że nie potrafią znaleźć sobie miejsca na ziemi, to mają problemy z radzeniem sobie w życiu. Zawodowym i prywatnym. On (Topa) coś tam robi, coś zarabia, ale kokosów nie ma. Ona (Grochowska) jedynie dorabia, masując obolałe plecy Szwedów. W dodatku w ich własnym-wynajmowanym mieszkaniu. Z jednej strony się kochają, z drugiej nie potrafią o siebie zadbać, ani ze sobą dogadać. Więcej! Kłócą się przy dziecku, czasem dochodzi do przepychanek. Co prawda wszystko regularnie wraca do normy, ale nieodpowiedzialność w ich życiu zawsze jest (nawet w pierwszej scenie, kiedy nie znamy jeszcze bohaterów i On bierze swoje dziecko na przejażdżkę łódką, widz ma wrażenie, że coś złego może się wydarzyć).
Los chce, że szwedzka opieka społeczna odbiera im niespodziewanie córkę i kieruje do tamtejszej rodziny zastępczej. Sytuacja jest niesłychana, ale równie niesłychane jest zachowanie rodziców, którzy, trochę jakby w szoku, miotają się w obłędzie całej sytuacji, popadając w jeszcze większą bezradność i nerwowe załamanie.
I wszystko byłoby z tym filmem cacy, bo warsztatowo jest to jednak robota solidna, gdyby nie pewien szkopuł. „Obce niebo” opowiada bowiem historię małżeństwa, które stara się odzyskać za granicą swoje dziecko. Stara i stara, i pozostaje w niemocy przez prawie cały film. A człowieka w fotelu kinowym już szlag trafia, bo w przeciągu kwadransa urodziło mu się w głowie przynajmniej kilkanaście skutecznych sposobów na rozwiązanie tej podłej sytuacji. Oglądanie tego filmu jest więc trochę jak patrzenie na zdyszanego psa, który od godziny próbuje przeskoczyć ogrodzenie, nie widząc, że właściciel uchylił mu rano furtkę.
Ocena 7/10